Rozmowa z panem Gądkiem

Podczas spotkania w Chełmie, poświęconego, jak tu, odkrywaniu przeszłości, na które przyszło sporo ludzi, okazało się, jak wiele wątków się łączy z Przegorzałami. Te same historie, opowiadane z innej perspektywy, czasem też rodzinne koligacje. Cały Zwierzyniec, Wola Justowska, Przegorzały, Chełm, Olszanica i Zakamycze to praktycznie te same tematy. Wracał wątek z pacyfikacją. Ludzie w Chełmie, którzy ją pamiętają, nazywają ją leżanką. Ciekawy jest wątek z Żydem, który handlował sezonowo w sklepie, a zimą się w ogóle tym nie zajmował. Są też takie przykre sprawy. Wyznania o tym, jak mieszkańcy zdradzali Żydów i to, gdzie się ukrywają, żeby przejąć ich majątek. Ludzie w Chełmie wracali też do wątku stoku narciarskiego, mówiąc, że to był teren prywatny i dlatego upadł. A czas wolny Chełm też spędzał Pod Dębiną.

Tak, to było popularne miejsce rozrywki w trakcie lata. Były zabawy, występy. Zrobiono specjalny podest, na którym można było urządzać przedstawienia, bawić się.

Tam podobno była taka rodzina, która urządzała tańce i potańcówki. Grywał u nich hejnalista — a dziś jest już trzecie pokolenie hejnalistów w tej rodzinie. Ludzie, którzy opowiadali o dawnym Chełmie, mieli poczucie, że potem zostali trochę „wessani przez miasto. Charakter okolicy kompletnie się zmienił.

Czy pani widziała przedwczorajszy Dziennik Polski”? Jest tam historyczne zdjęcie z Przegorzał.

Mam bardzo interesujący materiał, dotyczący czasu okupacji na terenie Krakowa. Z nawiązaniem do położenia całej tej zabudowy i historii, w tym budowania miasta na prawach norymberskich. Ale zasadniczą treść stanowi opis sytuacji w Krakowie w latach 40., po wkroczeniu Niemców, szczególnie w tym okresie, kiedy Niemcy uzyskiwali olbrzymie sukcesy wojenne do czasu wojny ze Związkiem Radzieckim. Ten pierwszy etap wojny na wschodzie budził w nich poczucie, że im się to uda. I tak aż do Stalingradu, który był momentem przełomowym w tej wojnie. Tam olbrzymia armia została wzięta do niewoli, wyłączona z wojny.

Górne piętra już były dostawiane tak na zasadzie, żeby to skończyć i przykryć dachem. Podstawy i ściany do pierwszego piętra są bardzo solidnie. Ja mogę o tym mówić, bo przez 10 lat tam pracowałem. Zresztą i później, gdy mieszkała tam część pracowników, ludzie żalili się, że zimą było tam dojmująco chłodno. Te piwnice, ta budowa, były na jakimś etapie tak zwanym Eholungsheim dla Oficerów NSDAP. Z tym że ja tych ewidentnych śladów krzesła elektrycznego, zainstalowanego gdzieś tam nie widziałem. Ale tak, taka była informacja. Jak by już uczestnicy mokrych robót na tyle się rozkleili, że nie byliby w stanie wykonać swoich zadań, to by na tym krześle skończyli. Tam, gdzie według opisów miało być krzesło, między innymi gospodarzyłem. To były tam specjalne pomieszczenia na wino w piwnicach. W te drewniane rurki w ścianach wkładało się butelki. Później, w czasach zimnej wojny i innych zagrożeń te najniższe kondygnacje piwnic były przemienione w schron przeciwatomowy. Ten sygnał, który jest tam wmontowany, to była właśnie sygnalizacja stanu zagrożenia. Piwnica znajduje się na wysokości trzeciego poziomu w głąb. Zamek jest postawiony na skale, a w niej wykuto pomieszczenia piwnic. Ten schron w dalszym ciągu tam funkcjonuje.

O tyle się ten Stalingrad łączy z Przegorzałami, że tutejszy zamek był budowany w stylu niemieckim dlatego, że planowano właśnie tu świętować zwycięstwo w wojnie na wschodzie. Dlatego Niemcy spieszyli się tak bardzo z budową. Natomiast kiedy już po Stalingradzie widać było, że te nadzieje na zwycięstwo nie muszą się ziścić, Niemcy zwolnili bardzo z budową.

(pani Wiesia Waryszak)
Mówi Pan o tym schronie z wejściem od strony działek?

(pan Gądek)
Tak, wejście jest tam, wkopane w ziemię. Ale to już są nowsze czasy. Natomiast ten zamek był budowany w okresie okupacji. Niemcy tam gospodarzyli, zwracali na wiele rzeczy uwagę, mając nadzieję, że będą panować nieustająco i oczywiście zaczęli snuć tam swoje plany. O, tu jest zdjęcie z uroczystości NSDAP na Wawelu. Tu jest opis ogólny, jak to było. Niemcy chcieli z Krakowa zrobić niemieckie miasto. Przekształcenia i budowy, które prowadzili w czasie okupacji do tego zmierzały. Planowali dwa takie centra, gdzie miał mieć miejsce ten gubernator Francji. To jest ta plansza, za Wisłą bezpośrednio. Natomiast cały ten teren miał być zajęty pod władze państwowe, plan rozmieszczenia urzędów i co tam jeszcze planowali — żeby to była taka centrala.

Kraków miał być tym najbardziej wysuniętym na wschód niemieckim miastem. Nie udało im się tego zrealizować. Natomiast druga centrala niemiecka według ich założeń miała znajdować się na Błoniach. Ale jak wojna przechyliła się na drugą stronę, to nie było już środków na tak wielkie inwestycje.

Budować chcieli między innymi dlatego, że ściągali przecież swoich pracowników. Na wiele tych swoich urzędów przejęli budynki, które się do tego nadawały, ale ci ich sprowadzani, zaufani urzędnicy musieli też przecież gdzieś mieszkań. I właśnie oni mieszkali wzdłuż Alei. Ten ciąg ulicy Królewskiej. Wydaje się, że to już stoi w Krakowie od wieków tam, gdzie jest tak wiele zieleni i zabudowy, ale część tej zabudowy to właśnie ślady działalności niemieckiej. Między innymi z myślą o przemianie charakteru Krakowa, o zbliżeniu go do historii architektury Niemieckiej podjęli się budowy zamku tu na górze. Plan tego zamku robił Adolf Szyszko-Bohusz. Później przyjechali architekci austriaccy i niemieccy, i oczywiście swoje koncepcje do tego włączali. Na tych zdjęciach widać, że to nie ma jeszcze pełnego kształtu. O, a tu jest chałupa, która aktualnie istnieje. Budynek należący do Chochmańskich. Na tym półkolu był zamontowany krzyż jednoramienny, który od dołu, z innej perspektywy wygląda na zwykły krzyż.

(pani Wiesia Waryszak)
Ja pamiętam, jak ten krzyż ludzie z Przegorzały ciągnęli na belach, na takich kołach do kościoła z lasu Wolskiego.

Bohusz jak budował tę willę i tę balustradę kamienną tu, do tego miejsca, to robił to właśnie z myślą o tym, żeby to, poza tarasem widokowym było miejsce niejako poświęcone. Dlatego postawił krzyż ponownie po tym, jak został on zwalony.

A gdy pan tam pracował, to te piwnice były przez Instytut jakoś wykorzystywane?

Tak, my w nich mieliśmy hodowle różnych owadów. W tych rurach, gdzie Niemcy trzymali wino, urządziliśmy hodowlę szkodników nasion. Też wchodziła tam butelka, a na szyjkę nakładaliśmy jeszcze rurkę z probówką, żeby dochodziło tam światło z zewnątrz. I wewnątrz butelek leżały sobie nasiona, leżały, i przelegiwało to zimę. Tam były świetne warunki, bo temperatura była w miarę stabilna. Koło każdej butelki mieliśmy kartki z zapisem, kiedy owady się wylęgły, różne informacje. Przez lata całe myśmy to tak adaptowali — wina nie było, no to owady tam siedziały. Chodziło o to, żeby śledzić ich rozwój. Pomieszczenia bardzo nam się przydawały.

A Pani Małgosia Jurecka tam zaglądała?

Pyta pani o późniejsze czasy. Tam nie pozwalano zaglądać, tłumaczono dzieciom, że za tymi drzwiami jest coś niebezpiecznego. I faktycznie, nikt nie próbował się tam dostać.

Pytam o panią Małgosię Jurecką, bo ona została biologiem, a przez jako dziecko mieszkała w willi Szyszko-Bohusza. Kiedyś opowiedziała, że zebrali z dziećmi mnóstwo białych motyli, i żeby zrobić sąsiadowi w tej willi Bohusza psikusa, wpuścili te motyle w korytarz. Później nie mieli możliwości, żeby je wszystkie jeszcze raz wyłapać i zabrać stamtąd. Mówi, że to zaważyło na tym, że jest biologiem.

Był okres przejściowy, kiedy Niemcy wycofali się z końmi, z tym wszystkim. Zniszczyli posadzkę na dużej sali, bo tam trzymali konie. Taki był zwyczaj i praktyki na różnych zamkach. Po drodze, na ziemiach niemieckich, takich zamków było dużo. Niestety poniszczyli i te urządzenia, i ozdoby. Budynek przechodził różne trudne momenty. Wycofywanie się Niemców, potem na przykład okres tego bezhołowia, kiedy nie było jeszcze władzy, wojsko nie miało jakiegoś wielkiego zaplecza, to z tego nie korzystali. Był okres, kiedy zarządu nad tym budynkiem nie było. Później dopiero Ministerstwo Leśnictwa dostało zamek w spadku i został tu przeniesiony Oddział Instytutu Badawczego Leśnictwa. Centrala Krajowa była na tej ulicy narożnej, obok Uniwersytetu Rolniczego. W zamku pracowali profesorowie ze Lwowa, z wydziału leśnego. Światowej sławy profesor Szymkiewicz był pełnomocnikiem ministra i przejmował ten budynek, początkowo pozostawiony w gestii leśnictwa. Jak już się ustabilizowały warunki w kraju, to Instytut przenoszono do Łodzi, a z Łodzi do Warszawy, a tu, w Krakowie został Oddział Instytutu Badawczego Leśnictwa. Ja miałem szansę na zatrudnienie w Warszawie w Instytucie Badawczym Leśnictwa, miałem dostać tam mieszkanie, ale dzieci jeszcze były małe, biegały po ogródku, i nie bardzo się zaparywałem na tę zmianę. Tu było lepsze zaplecze, był dom, byli rodzice, pracę miałem pięć minut od domu. Mieszkanie w Warszawie mnie nie fascynowało, bo miałem wszystko tu na miejscu.
Byli inni, którzy pojechali. Kolega Matusz się do Warszawy przeprowadzał, bo jego tutaj nic nie trzymało. Wcześniej mieszkali w tej willi. On miał smykałkę do różnych rozwiązań technicznych. Jak przechodził do tej Warszawy, kusili go mieszkaniem, miał propozycję być wicedyrektorem. Mnie zaproponował zajęcie jego miejsca.

Wcześniej, za czasów niemieckich, zamek też przechodził różne zmiany zarządów i koncepcji.

Oni w ogóle zrobili w okolicy duże zmiany. Nawet w rozkładzie ulic. Na przykład ówczesna ulica Jodłowa szła przez Cygańską i bardzo się krzywo jechało. Niemcy przebili się przez sad i teraz Jodłowa biegnie całkiem prosto. Przegorzały nazywały się wtedy Wartenberg. Za czasów niemieckich zamek Wartenberg, jak i zresztą teren poniżej samej skały był ogrodzony. To była przestrzeń oficerów SS. Z tyłu był basen, kort tenisowy, teren rekreacyjny. Wartenberg w czasie okupacji i w okresie późniejszym był nazywany Czarcim Zamkiem.

(pani Wiesia Waryszak)
Ja przepracowałam 12 lat na górze, w willi. Tam, jak się szło wieczorem, przy tych gęstych jodełkach na zakręcie rzeczywiście strach było przechodzić. Potem to wycięli, ale pamiętam ten sad i powykrzywiane stare jabłonie — i tę atmosferę. Jak się już minęło jodełki, było dobrze. Jeszcze pamiętam wielgachne maszyny, które tam stały w piwnicach. Stały tam również ogromne, wiązane walonki ze słomy. Potem w tej kotłowni urządzono kawiarnię.

Później ten oddział Instytutu Badawczego połączono z Zakładem Zagospodarowania Lasów Górskich. Zanim Wydział Leśny został reaktywowany w 1964 r., to Zakład Lasów czekał na to, zresztą i ja też, żeby przejść na reaktywowany wydział. Na pewnym etapie była katedra Rolnictwa i Leśnictwa, jeszcze nie było Uczelni. Zakład podlegał Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Przez szereg lat przy Uniwersytecie był wydział Rolno-Leśny i dwie specjalności jako podstawy do tego, żeby powołać wyższą uczelnię rolną. W 1953 r. warunki już pozwalały na to, żeby powstała uczelnia — musiały być te dwa wydziały.

Kiedy Instytut zmienił lokację?

Chyba 1974 r. Na pewno po roku 1970. Chodziło bodajże o kwestie własnościowe, ja jednak nie pamiętam okoliczności, w których to się stało. Chyba Ministerstwo przekazało to Uniwersytetowi, by utworzyć tam Wydział Polonijny. Zaczął się remont. Wielka akcja. Miał być specjalny ogród. To Polonia zabiegała, żeby został utworzony i w związku z tym przyjeżdżali różni upoważnieni i na balkonie podpisywali jakieś umowy.
Te umowy zresztą dotyczyły zabezpieczenia nie tylko zakładów, ale i pracowników. Tego, aby ludzie, którzy tam mieszkali, dostali też jakieś mieszkanie. Pracownicy rozproszyli się wreszcie po całym Krakowie, w miarę wolnych mieszkań, które miasto miało do zaoferowania. Oni się chętnie przenosili, bo w górnych pomieszczeniach zamku warunki były średnie. Póki w nogach siła, można było zbiec na dół, coś kupić, ale przecież nie wszystko można tam było kupić, trzeba było czekać na autobus, jechać do miasta, potem to dźwigać. Także zaczęło się życie robić uciążliwe, więc wszyscy chętnie skorzystali z propozycji, by się przenieść do Krakowa.


Zakład, który jeszcze funkcjonuje, a w którym ja pracowałem, dziś mieści się na terenie Łagiewnik. Początkowo został przeniesiony do takich baraków koło szpitala, aktualnie jest na ulicy Fredry. Kto przejął budynek narożny na Alejach, nie wiem, przez jakiś czas mieścił się tu zakład przemysłu drzewnego. Tam mieli swoją centralę, ale później dyrekcja przeniosła się tam, gdzie jest zarząd lasu, aż w końcu to drzewnictwo podupadło. Sprywatyzowano to, administracja zmieniała się w efekcie różnych reform. Drzewnictwo ma w Ministerstwie w Warszawie jakieś komórki.

Panią chciałam zapytać (panią Wiesię Waryszak), jak się tutaj sprowadziła pani mama. Bo mówiła pani, że pochodziła z Chełmu. Jak się sprowadziła tutaj, to czuła jakąś różnicę?

Nie. Rodzice byli właściwie z jednej grupy społecznej. Dziadkowie z jednej i drugiej strony utrzymywali się z pracy na roli. Dziadek ze strony ojca pracował zawodowo jako murarz, ale generalnie to było to samo. Natomiast obydwie siostry mojej mamy wyszły za mąż za ludzi z miasta — i to był drobny dysonans. Jedna z tych sióstr zaczęła pracować u Żydów, była znakomitą kucharką. Jeszcze mam parę przepisów, które się zachowały. Druga siostra wylądowała w centrum Krakowa. A rodzice, no to cały czas tutaj. Wybudowali dom w Przegorzałach. Mamusia hobbystycznie zajmowała się warzywnictwem, ale to raczej nie dla celów zarobkowych. Jako młoda dziewczyna w czasie wojny pracowała u ogrodnika na Woli Justowskiej. Dysonansów nie było. Ojciec pracował potem zawodowo jako budowlaniec, nie było mezaliansu. Poznali się na zabawie w Chełmie. Być może tam, gdzie do tej pory mieści się klub. Mamusia tam brała udział w takim amatorskim zespole teatralnym, wystawiali Chatę za wsią i mama była Cyganką. Potem były zabawy i tam się poznali rodzice. Ojciec przeleciał przez las i już był u dziewczyn.

(pan Gądek)
Mówimy o tym, że przyszłe małżeństwa poznawały się na zabawie. U nas było tak samo. Ja mieszkałem w domu akademickim, moja przyszła małżonka pojawiła się w Rotundzie. Z kolei tu w Przegorzałach mieszkał Tadeusz Cień, to był leśnik, a ja też byłem studentem leśnictwa i zjawili się z późniejszą żoną właśnie w Rotundzie. Później życie automatycznie skoncentrowało się tutaj. Proszę sobie wyobrazić, że jak ja kończyłem studia, funkcjonowały jeszcze nakazy pracy. Przychodził nakaz – i nikt nie pytał. Na ogół leśników wysyłano na zachód albo na północ. Ja już pracowałem tu. Dzięki temu, że już tu miałem pracę, że trzeba było mieć to zaplecze, nigdzie mnie nie przenoszono. Ktoś tam widocznie musiał jakieś słowo życzliwe powiedzieć delegatowi ministra. Małżonka już wcześniej pracowała w Instytucie, to była jakaś ta baza. Szczęśliwie, bo na ogół było tak, że ci koledzy, którzy gdzieś tam po odrobieniu stażu dostawali nakaz, uciekali stamtąd jak szczury, wracali na teren Polski centralnej. 

(pani Wiesia Waryszak)
A pani Cieniowa to była ciekawa postać, piękna kobieta, taka oryginalna uroda. Ona tutaj w świetlicy założyła zespół taneczny dziecięcy, nie wiem, na jakich to było warunkach, ale to tak funkcjonowało, że tu wszystkie dzieciaki z Przegorzał przychodziły. Odbywały się przedstawienia, występy. Oni potem gdzieś wyjechali i to się skończyło. Pani Cieniowa szerzyła kulturę tu, w Przegorzałach. Uczyła nas różnych tańców regionalnych, najbardziej nie mogliśmy sobie dać rady z trojakiem. Oczywiście był jeden chłopak u nas w zespole, Janusz Olszak, a reszta dziewczęta, więc trzeba było to tak organizować, żeby pary były.

Dobrze by było, gdyby znalazły się zdjęcia z Instytutu. Też chciałam zapytać o nazwisko panieńskie pani Aleksandry po mężu Gądek.

(pan Gądek)
Motyczyńska. Żona jest Aleksandra. Tu na ogół mówią Motoczyńska.

(pani Wiesia Waryszak)
Z tymi nazwiskami to zupełnie z innej beczki, jak pojechałam w rodzinne strony mojego męża, to tam w ogóle na wsi co drugi dom to były Waryszaki. To jest specyficzne, regionalne nazwisko. Pamiętam, że znalazłam kiedyś tekst o etymologii nazwisk i tam pisano, że Waryszak to był człowiek gwałtowny — i to się zgadza. Tych Waryszaków było bardzo wielu, nawet imiona czasem były takie same i dlatego wszyscy mieli jakieś ksywy. Mój teściu to był Edzio-Pilot, był jakiś Puńcio z ulicy, u nas z resztą to samo w Przegorzałach. Plutów było dużo.

(Pan Gądek)
Na jakimś etapie ludzie się nie przemieszczali, żyli w tej małej swojej przestrzeni.

(pani Wiesia Waryszak)
Jak się przyjrzeć Przegorzałom, to gdzieś dopiero w latach 60. jak wojsko wróciło do Balic, zaczęły się takie przemieszania — no to wśród swoich się pobierali.

(pan Gądek)
No, chyba że na zabawie się poznali.

(pani Wiesia Waryszak)
Pomiędzy Przegorzałami a Wolą Justowską nie było przyjaźni, to byli wrogowie. Raczej z Bielanami.

(pan Gądek)
Ale to też przez parafie, bo była jedna parafia. Bo na Wolę to już trzeba było tam za górę, to nie darzyliśmy się sympatią. Bitki były różne.

(pani Wiesia Waryszak)
A we mnie siedzi wciąż ten obraz krzyża, przewożonego z lasu. Wiózł chyba Karol Pluta. Mieli takie dwa przednie koła od wozu i dwie belki, które się ciągnęło po ziemi i na to położono ten krzyż. Proporcja była doskonała. Był jednoramienny. Ale jak się patrzyło od dołu, to proporcja była doskonała, a tak jest w kwadracie.

(pan Gądek)
To jest taki duży kamienny krzyż. Wciąż stoi w ogrodzie na zewnątrz przy kościele, widać go z ulicy.